Friday 23 November 2012

Hanoi

W Wietnamie spędziliśmy tydzień, z czego jeden cały dzień w Hanoi, potem trzy dni w Zatoce Halong, a potem dwa całe dni w Hanoi. Ten post jest o Hanoi :-)

Nie mieliśmy pojęcia, czego się spodziewać, bo tak się skupialiśmy na Chinach cały czas, więc tutaj po prostu robiliśmy, co nam przyszło do głowy :-) Pierwszą trudność sprawiła nam waluta - ceny zmieniły się od powiedzmy 3 yuanów za butelkę wody do 5.000 dong. Jak można coś takiego brać na serio? Do tego wiele restauracji podawało ceny w dolarach amerykańskich, które dużo dla nas nie znaczyły, bo my przeliczaliśmy z dolarów nowozelandzkich.

Oczywiście porównywaliśmy Wietnam z Chinami i chociaż pod niektórymi względami je wyprzedzał (wszystkie toalety publiczne się spłukiwały i miały papier toaletowy, większość ludzi potrafiło po angielsku powiedzieć więcej niż tylko "hello"), to jednak nie jest to kraj nawet częściowo tak zaawansowany jak Chiny.  Ulice były głośniejsze i węższe, bo większość osób jeździ tam skuterami spalinowymi, a nie elektrycznymi jak w Chinach. Budynki wyglądały dość obskurnie, blok z lat osiemdziesiątych wyglądał, jakby miał 80 lat i ogólnie był dość brudno. Z drugiej strony wszyscy byli bardzo mili i pomocni, a nasz hotel już w ogóle miał w tej dziedzinie palmę pierwszeństwa. Dwóch-trzech chłopaków otwierało nam drzwi, wołało windę, nosiło bagaże, jeden poszedł z nami pomóc nam kupić kartę SIM, a potem zaprowadził do restauracji, którą hotel nam polecił pierwszej nocy. Do tego dziewczyny na recepcji - dwie czy trzy, niezależnie która godzina - pozdrawiały nas głośnym dzień dobry, jak się ma pan Jonathan, jak się ma pani Aleksandra, wszystkie razem, ale nie chórem. Martwiły się, żebyśmy nie zmokli jak padało i wciskały nam parasolki pytały, czy nie potrzebujemy niczego, czy wiemy, jak trafić tam, gdzie się wybieramy, życzyły nam miłego śniadania czy kolacji itd. To wszystko działo się w ciągu czterech-pięciu kroków od windy do wyjścia, bo recepcja była dość mała. Na początku to nas trochę przytłaczało, ale jak się przyzwyczailiśmy, to nawet to polubiliśmy, zwałaszcza, że nie wydawało się sztuczne ani wymuszone. Dodam jeszcze, że ten hotel kosztował nas jakieś 30-40 dolarów amerykańskich za dobę, łącznie ze śniadaniem.

Pierwszego dnia w Hanoi poszliśmy do Muzeum Kobiet, które ma bardzo dobre opinie na stronie Trip Advisor. Warto było je odwiedzić, bo miało bardzo dużo informacji na temat życia różnych grup etnicznych w Wietnamie, od ubrań po zwyczaje weselne i posiadanie dzieci. Było też piętro poświęcone roli kobiet w wojnie wietnamskiej, a także kilka krótkich filmów na temat życia kobiet, które przyjeżdżają do miast ze swoich wiosek, aby sprzedawać owoce, które kupują na targu, aby zarobić pieniądze dla swoich rodzin. Spędziliśmy tam jakieś dwie czy trzy godziny.

Po powrocie z Zatoki Halong mieliśmy dwa pełne dni, które spędziliśmy chodząc po mieście, zwiedzając Hanoi Hilton, na przedstawieniu wodnych kukiełek i na lekcji gotowania z wizytą na targu, żeby kupić wszystkie składniki w towarzystwie przewodnika. Było bardzo fajnie, bo kiedy on wybierał i kupował warzywa i owoce i objaśniał, jak się co nazywa, Jon robił zdjęcia, co zwykle było trochę niezręczne, jeśli tylko przechodziliśmy ulicą i zaglądaliśmy na stragany nie kupując niczego. Po zakupach nasz przewodnik zabrał nas do mieszkania swojego szefa, gdzie mieliśmy gotować. Wybierając lekcję mieliśmy opcję gotowania w restauracji, ale oczywiście wizyta u kogoś w domu była dużo bardziej interesująca. Mieszkanie było dość małe i bardzo zabałaganione. Widać było, że dałoby się z niego zrobić normalne przyjemne mieszkanie, ale nie wyglądało na to, żeby ludziom zależało na tyle, żeby się wysilić. Należało do właściciela tej małej firmy oferującej różnego rodzaju wycieczki po Hanoi, który mieszka tam ze swoją żoną, małą córką, teściową i jakąś dwudziestoletnią kuzynką, która miała pomagać koło domu.

Samego gotowania nie było dla nas tak dużo, bo większością zajęła się teściowa. Pomogliśmy tylko pozawijać spring rolls (sajgonki?) zawijane w liście i porwać trochę świeżych liści na surówkę. Trochę nas niepokoiło, że pomiędzy używaniem surowego mięsa a świeżych warzyw nie było mycia rąk i w pewnym momencie sami poprosiliśmy o dostęp do zlewu, żebyśmy chociaż my sobie je umyli. Szef firmy pojawił się podczas przygotowywania posiłku i został z nami na lunch. Poczęstował nas winem ryżowym domowej roboty, które smakowało jak nalewka wiśniowa, całkiem smaczne. Przeżyliśmy ten posiłek mimo jego mało higienicznego przygotowania :-)

Hanoi Hilton to nazwa nadana więzieniu dla Amerykańskich jeńców wojennych w czasie wojny wietnamskiej, głównie, jeśli nie jedynie, lotników zestrzelonych przez armię wietnamską. Wcześniej służyło ono za więzienie dla Wietnamczyków, kiedy kraj był pod kontrolą francuską. Nie spędziliśmy tam zbyt długo, ale wizyta była dość poruszająca. Widzieliśmy krótkie filmy ukazujące wojnę i codzienne życie więźniów, a także przedmioty codziennego użytku z więzienia, łącznie z mundurem skoczka spadochronowego należącym do Johna McCaina.

Przedstawienie kukiełek wodnych było trochę pułapką na turystów, wydaje mi się, że każda grupa turystów, która przyjeżdża do Hanoi idzie na to przedstawienie. Tak jak jego nazwa wskazuje, składa się ono z kukiełek w wodzie, kontrolowanych przez osoby ukryte za kurtyną. Była muzyka, śpiew, a kukiełki odtwarzały scenki z wienamskich legend i tradycji.

Jedną z najlepszych rzeczy w Wietnamie było jedzenie. Cudowne surówki o orzeźwiającym smaku, swieże i smażone sajgonki, zupa pho i wiele innych. Chciałabym tam jeszcze raz pojechać dla samego jedzenia. I świetnej obsługi :-)

*****

We had a week in Vietnam, of which we spent a full day in Hanoi, then three days in Halong Bay, and then again two full days in Hanoi. This is the Hanoi post :-)

We didn't know at all what to expect, since we'd been focusing on China so much, so we just went with the flow :-) The first difficulty was the currency - we went from paying, say, 3 yuan for water to paying 5,000 dong. How can you take this kind of thing seriously? Then to add to it, a lot of the menus had prices in US dollars only, which was not very meaningful for us, as we were trying to calculate things into NZ dollars.

I couldn't help but compare Vietnam to China, and while in some respects it was more advanced than its big neighbour (all public toilets flushed and had toilet paper, most people spoke more English than just "hello"), for the most part, it was really a step down from China. The streets were narrower and louder, as most people were using gas motor scooters rather than electric ones like in China. The buildings were looking very shabby, a block of flats from the 1980s looked to be 80 years old, and it was quite dirty for the most part. Then again, the people were very nice and helpful, with our hotel bringing it to the extreme. There were two or three doormen/bellboys who opened the door for us, called the lift, carried our luggage, walked us to the right shop to help us buy a SIM card, or to a restaurant the hotel recommended for us on the night we arrived. Then there were the girls at reception - again, two or three at any given time, all yelling good morning and how are you Aleksandra, how are you Jonathan, all at the same time, worrying we'd get wet in the rain and offering us umbrellas, asking if we needed help with anything, if we knew where we were going, wishing us a good breakfast/dinner, etc. All during the four-five steps it took to walk from the lift to the door, since the reception area was quite small. At first it was a bit overwhelming, but once we got used to it, we kind of liked it, especially that it really didn't seem forced or fake. Might I add, the hotel was some USD 30-40 per night, including breakfast.

After we woke up the first day in Hanoi, we went to the Women's Museum, which was one of the top attractions on Trip Advisor. It was well worth the visit, it had a lot of information on different ways of life of different ethnic groups in Vietnam, from clothing to wedding customs, to childbirth. There was also a floor devoted to the role of women in the Vietnam war, as well as several short films on the current life of women who come from their villages to the cities to sell fruit that they buy at the market to earn some money for their families. We probably spent two to three hours there.

After we returned from Halong Bay, we had two full days, which we spent wandering round the city, visiting the Hanoi Hilton, going to a water puppet show, and going to a cooking class, which included a visit to the market and buying all the ingredients together with our guide. It was really cool, because as he was selecting and buying the fruit and vegetables, and explaining to us what some of them were, we didn't feel bad about taking lots of photos, which can be a bit awkward if you're just walking on the street and looking into the various stalls without buying anything. After all the shopping was done, the guide took us to his boss's flat, where the cooking was to be done. We had been asked when we booked this whether we wanted to cook at a restaurant or in somebody's home, and of course the home option was more appealing to us. The flat was quite small, and very messy. It could actually be a fine normal apartment, but it didn't seem like the people cared enough to make the effort. The people living there included the owner of this small tour company, his wife and a baby, his mother-in-law, and some sort of a cousin, a twenty year old girl who was supposed to be a house help.

We ended up not doing much of the cooking, as most of it was done by the mother-in-law. We just helped roll up some spring rolls wrapped in leaves, and tear up some leaves for the salad. It was a bit worrying that there was no handwashing between handling raw meat and the fresh vegetables for the salad, and at one point we asked to wash our hands at least. The boss showed up when we were in the middle of the preparations, and had the lunch with us. He offered us some home made rice wine, which was more like a vodka liquour, and quite tasty. We survived the meal, despite the less than hygenic preparation of it.

The Hanoi Hilton, the prison where they kept American prisoners during the Vietnam war (and Vietnamese prisoners of the French in previous times), was a quick but moving visit. There were some videos showing the times of the war, the prisoners' everyday life, and there were artefacts from the war, including John McCain's parachuting uniform.

The water puppet show was a bit of a tourist trap, it seems that every tour group that comes to Hanoi goes to one of the shows. It was exactly what the name suggests: puppets in water, controlled by people hidden behind a courtain. There was some music and singing, and the different scenes were showing different Vietnamese legends and traditions.

One of the best things in Vietnam was the food. The beautiful fresh salads and spring rolls, the fried spring rolls, the pho, and everything else. I'd go back there just for the food. And good customer service :-)




A church in Hanoi, catholic, I believe

At the Women's Museum

Fresh spring rolls with beautiful dipping sauce

Another delicious dish

Large load

Motorcycles everywhere

John McCain's uniform at the Hanoi Hilton

It was a bit wet one day

At the water puppet show

Water puppets

The puppet masters at the end of the show

Shopping at the market

The street that our hotel was on

Triangle house and Vietnamese cabling achievements

Some meat for the cooking class

Eat me, I have a rose in my beak

Rice noodles

Fake money for burning as offerings

Mystery fruit 1
Mystery fruit 2

At the Offal Street

Our cooking class was behind these houses

The food prep area was mainly the floor

Wrapping ground pork in leaves

Cucumber salad

Frying the pork spring rolls

Storage space was lacking in the kitchen...

...so the balcony was used as well

Our feast: mini-shrimp, rice noodles, green salad, and sticky rice

Fried ground pork spring rolls


4 comments:

  1. Mystery fruit 2 to nie jest opuncja?

    ReplyDelete
    Replies
    1. Popatrzyłam w Googlu i Wikipedii i to nie opuncja, inne te owoce były niż opuncja na zdjęciach, które widziałam.

      Delete
  2. NO doczekałam się wreszcie. Córeczko, orzeźwiające pisze się przez "rz", a nie przez "ż". Na tym pustkowiu zapomniałaś języka ojczystego.

    ReplyDelete
    Replies
    1. O Holender! Jak spojrzałam, to od razu zobaczyłam, że jest nie tak. Już poprawiłam.

      Delete